Pierwszy raz spotkałam Berta Hellingera w Warszawie w 2003 r. Szkoliłam się wtedy u Marii Senftleben-Gudrich, byłam po lekturze nielicznych wówczas książek Berta i z dużą ciekawością czekałam na spotkanie z twórcą ustawień. Po pierwszych warsztatach miałam mieszane uczucia. Bert wydawał się obdarzony niemal nadnaturalną intuicją, wręcz porażał trafnością wglądów. Z drugiej zaś strony zaskakiwał swoją bezpośredniością i konfrontacjami, niejednokrotnie wprawiając psychologów w konsternację. Budził kontrowersje. Silnie polaryzował ludzi. U jednych wywoływał niemal bałwochwalczy zachwyt u innych dystans i niechęć. Był krytykowany za zbytnią dyrektywność, brak dialogu z klientem, wyciąganie szybkich wniosków na podstawie niewiadomych przesłanek, mało delikatne obchodzenie się z klientem.
Pamiętam jak na warsztacie o chorobach, zgłosiła się do pracy kobieta chora na nowotwór. Usiadła obok Berta. Ten milczał dłuższą chwilę, po czym powiedział : „nie mogę Ci pomóc, ponieważ ty chcesz umrzeć”. Kobieta ze łzami w oczach próbowała zaprzeczać, ale Bert nie pozwolił jej mówić i zarządził przerwę. Byłam wstrząśnięta. Współczułam jej. Wielu psychoterapeutów było oburzonych. Niektórzy nawet opuścili salę. Nie wiedziałam co myśleć. Bert czuł nastroje w grupie, bo po przerwie powiedział „nie litujcie się nad nią. To ją osłabia” Krytykom, którzy zarzucali mu mało empatyczne, zbyt gwałtowne rozbijanie mechanizmów obronnych klienta odpowiedział, że w przypadku choroby nowotworowej ludzie nie mają czasu na długi proces terapeutyczny. Tu liczy się czas a konfrontacja z rzeczywistością często daje siłę. Teraz kiedy sama prowadzę ustawienia, rozumiem, że nierzadko spotkanie z trudną prawdą np. pragnieniem własnej śmierci sprawia, że mobilizujemy siły żeby zostać w życiu.
Nie wiem jak potoczyły się losy tej kobiety, ale zauważyłam, ze ci, w których „obronie stawano” po interwencjach Berta, chętnie do niego wracali na kolejne warsztaty. Pamiętam mężczyznę, który pracował z relacją z przemocowym ojcem. Bert kazał mu się ukłonić głęboko przed ojcem. Mężczyzna nie był w stanie tego zrobić. W kuluarach niektórzy terapeuci byli oburzeni tą interwencją, zarzucając Bertowi restymulację traumy u klienta. Ciekawe zaś, że widziałam tego człowieka jeszcze kilkukrotnie na warsztatach Hellingera, za każdym razem , kiedy ten gościł w Polsce. Mężczyzna wydawał się odmieniony i mówił o Hellingerze z dużą wdzięcznością. Wtedy zrozumiałam, ze inaczej jest widzieć coś z boku a inaczej doświadczać osobiście. To co dla jednego jest przekleństwem dla innego będzie błogosławieństwem.
Przypomina mi się ustawienie pewnej rodziny adopcyjnej. Zgłosili się z rodzinnym problemem. Usiedli w kolejności ojciec, obok kilkuletnia córka, dalej matka i kilkuletni syn. Bert po chwili skupienia powiedział, że powinni oddać dzieci, bo dzieci w tej rodzinie są zagrożone śmiercią a zwłaszcza syn. Hellinger powiedział do ojca, że ten chce, żeby chłopiec umarł za niego. Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Niektórzy wymieniali spojrzenia. Bert zrobił ustawienie, które nie tylko potwierdziło jego wgląd, ale uruchomiło ruch uzdrowienia. Po ustawieniu rodzina zajęła swoje miejsce na widowni, w rzędzie daleko od sceny. Zanim rozpoczęła się przerwa dyskretnie zerknęłam na nich. Jakże mnie zdumiało to co zobaczyłam. Rodzice siedzieli obok siebie i przytulali siedzące na kolanach dzieci: ojciec trzymał chłopca a matka dziewczynkę. Wtedy rozwiały się wszelkie moje wątpliwości i zrozumiałam, że ta interwencja im pomogła. W ciągu kilku minut wydarzyło się tyle, ile zwykle zajmuje kilka miesięcy rodzinnej terapii! Byłam zdziwiona i zachwycona.
Skonsternowanym kolegom, krytycznie nastawionym do słów Berta, opowiedziałam o tym obrazie. Dyskusja natychmiast ucichła.
Na przestrzeni lat przetoczyła się fala krytyki ustawień. Za każdym razem pytany dlaczego nie broni się publicznie, Bert powtarzał „ustawienia bronią się same”. Twierdził, że wchodzenie w polemikę jest jak dokładanie drew do ognia bezsensownych dyskusji. Zamiast tego pisał i publikował kolejne książki.
Z biegiem lat moje zaufanie do Berta rosło i wzmocniło się. Wzięłam udział we wszystkich jego szkoleniach i seminariach w Polsce. Jeździłam też do Niemiec. Miałam u niego swoją pracę, nie licząc wielu reprezentacji. Każde z tych ustawień stanowiło milowy krok w moim rozwoju.
Bert dla mnie niekwestionowanym mistrzem. Ciepłym człowiekiem, przepełnionym miłością do drugiego, jednak bez zbędnego sentymentalizmu. Miał ogromną wiarę w ludzkie możliwości samouzdrowienia i nasze nieświadome zasoby. Ponieważ wierzył w ludzi całym sobą, ci którzy prosili go o pomoc zdrowieli! Jak mistrz medytacji miał skupiony umysł. Skoncentrowany, odważny, niezależny, dobrotliwy, uważny, mądry… takiego go zapamiętam.
Drogi Przyjacielu i Mistrzu za wszystko dziękuję! Bądź szczęśliwy tam, gdzie udałeś się w swoją dalszą podróż. Do zobaczenia gdzieś, kiedyś!
Małgorzata Rajchert-Lewandowska